Powrót z innego świata |
Źródło/Autor: Gabriela Krochmal | |||
poniedziałek, 19 grudzień 2011 05:49 | |||
Multithumb found errors on this page: There was a problem loading image http://rzeszowska24.pl/images/stories/foto/indie1.jpg There was a problem loading image http://rzeszowska24.pl/images/stories/foto/indie2.jpg There was a problem loading image http://rzeszowska24.pl/images/stories/foto/indie3.jpg There was a problem loading image http://rzeszowska24.pl/images/stories/indie4.jpg Dorota i Piotrek- na pozór małżeństwo, jakich wiele. Mają jednak coś, co odróżnia ich od reszty- pasje, którymi chcą się z Państwem podzielić. Gabriela Krochmal- Fotografia to bardziej praca czy pasja? Piotr Gibowicz – Wszystko zaczęło się od pasji, a właściwie od pierwszej lustrzanki kupionej w Stanach za wszystkie pieniądze, jakie tam zarobiliśmy. Natomiast podróże były dużo wcześniej niż fotografia. Dorota Gibowicz – Nie może być all inclusive, bo to nie jest żadna podróż- to wycieczka, na której masz wszystko podane na tacy. W prawdziwej podróży, według mnie, co 10 minut wszystko musi się zmieniać, musi zaskakiwać. Tak naprawdę podróże last minute mają kusząco tanią ofertę, ale gdy się je porówna do wycieczek na własną rękę, to wychodzą bardzo drogo.
Jeździcie sami- we dwoje, czy raczej zorganizowaną grupą przyjaciół?
DG – Polska jest o wiele bardziej niebezpieczna niż jakakolwiek podróż. Wszystkie przykrości, jakie nas spotkały miały miejsce w Rzeszowie. PG – Podróż, która obejmowała Ukrainę, Rosję, Chiny, Tybet, Nepal i Indie trwała 5 miesięcy. Zorganizowaliśmy ją w trzy tygodnie. PG – Gdy wybierasz się na dwu-trzytygodniową wycieczkę, to planujesz każdą jej minutę, aby maksymalnie wykorzystać czas na zwiedzanie zabytków. Natomiast tutaj nie jesteś ograniczony niczym- masz czas i ogólny plan, gdzie chcesz dojechać. My wsiedliśmy w pociąg do Lwowa i wiedzieliśmy tylko, że pojedziemy koleją transsyberyjską. Reszta była spontaniczna: może Japonia, może Chiny a może do Australii… Nie było sensu robić przygotowań, załatwiliśmy jedynie prawdopodobnie potrzebne wizy, z których indyjska i tak uległa przedawnieniu, gdy byliśmy w Nepalu i wyrabialiśmy ją po drodze jeszcze raz. PG – Nepal jest rewelacyjny! Mieliśmy tam być tylko przejazdem, ale zakochaliśmy się w nim i zostaliśmy tam siedem tygodni. DG – Jest brudny, chory, ale jest bardzo przyjemny. Ludzie tam są inni niż my, są spontaniczni, weseli, uśmiechnięci, dlatego miło się z nimi obcuje. Wszystko, co robią, robią z uśmiechem na ustach – nawet, gdy chcą wydusić z ciebie ostatni grosz. DG – Wszystko, co związane z architekturą czy zabytkami bardzo szybko nas nudzi. Szerokim łukiem omijamy miejsca określane w przewodnikach jako „warte zobaczenia”. My zwiedzamy będąc w tłumie tubylców, poznając ich zwyczaje i kulturę „od środka”. Nie interesują nas świątynie tylko to, jak ludzie tam żyją. Wolimy pobyć z nim, najeść się i wypić piwo niż stać półtorej godziny do jakiejś świątyni. DG – Jedzenie to niesamowita sprawa, bo w Indiach praktycznie w każdym mieście zmienia się menu. Wiadomo, że nie można przywieźć tego wszystkiego ze sobą, nie zapakujesz jedzenia do plecaka, ale możesz zabrać przyprawy. I tak, serwowaliśmy rodzinie różne przysmaki – oni się zachwycali, a dla nas były przeciętne „ach, trochę nam nie wyszło”, bo wiedzieliśmy jak może to naprawde smakować. Poza tym jedzenie u nas odbywa się w naprawdę sterylnych warunkach. To, co pozostaje po takiej podróży, to szacunek do miejsca z jakiego się pochodzi. Czy zabieracie ze sobą pamiątki dla siebie, dla rodziny? Czy wystarczają zdjęcia, których macie całe tomy? DG – Chcielibyśmy przywozić pamiątki, ale nie jesteśmy w stanie przez ograniczenia bagażowe. Wszystko trzeba nosić na plecach, więc nie jest to komfortowe. Gdybym była w stanie nosić zamiast jednego- cztery takie plecaki, to podejrzewam, że wykupiłabym połowę mijanych kramów. Tylko raz wysłaliśmy paczkę z Nepalu, ale nie był to udany pomysł, bo kilka rzeczy rozkradziono. PG – Nie były to przedmioty o dużej wartości, jakieś zapaliczki, korale- drobne pamiątki, ale jest trochę przykro. Wiadomo, inaczej jest, gdy jedziesz autokarem i możesz kupować, co chcesz, bo jest na to miejsce i nie musisz targać tego ze sobą w każde miejsce, w jakie się udajesz. Noszenie bagażu na plecach przez tyle czasu naprawdę daje w kość. DG – W Indiach jednym z języków urzędowych jest angielski, więc tam nie było problemu. Na Ukrainie i w Rosji język jest podobny do naszego, ewentualnie można gestykulować. Pierwszą barierę językową spotkaliśmy w Chinach i robiliśmy z siebie błaznów. Mieliśmy mini słowniczek w przewodniku, więc pokazywaliśmy palcem o co nam chodzi, albo przez 15 minut rysowaliśmy szlaczki – tak było na przykład na dworcu, gdzie masę czasu spędziłam na rysowaniu kilku wyrazów, a pani w okienku po pokazaniu mojej „twórczości” pyta, czy mówię po angielsku… Powiedzmy, że straciliśmy w ten sposób dużo czasu. PG – Gdy jesteś w obcym kraju i nie masz wyjścia, jak tylko w jakiś sposób się porozumieć, to zawsze znajdziesz sposób. Przecież nie siądziesz i nie zaczniesz płakać, tylko szukasz rozwiązania. PG – Dużo ich! Zaletą naszą jest to, że dość gładko wchodzimy w inną kulturę, więc po jakimś czasie nic już nie dziwi. Im głębiej jedziesz w Rosję, Chiny, Tybet i na końcu w Indie tym jest dziwniej. Szokujące jest, gdy zjawiasz się tam prosto z Polski, np. wysiadając z samolotu, my docieraliśmy tam powoli... Jeśli chodzi o przygody to w Chinach złapałem złodzieja, który ukradł mi aparat z torby. Było to dziwne wrażenie, gdy w tłumie tarmoszę jakiegoś Chińczyka i wyrywając aparat krzyczę na niego, a jego rodacy patrzą na mnie złowrogo. Bałem się bariery językowej na komisariacie, więc dałem spokój, odzyskałem aparat i to wystarczyło. DG – Manakamana! Nepalskie miejsce kultu, gdzie zwierzęta oddaje się w ofierze, a właściwie ich głowy… Widok jest obrzydliwy: najpierw odcinają głowy, później naznaczają się ich krwią, maczają stopy w krwi. Wszystko to w podzięce np. za spełnione życzenie. Później to zwierzę jest konsumowane… DG: Cała ta wyprawa była czymś w rodzaju podróży poślubnej, w którą zainwestowaliśmy wszystkie pieniądze ze ślubu i te wcześniej odłożone. Podróżowaliśmy póki nie wyczerpaliśmy finansów. Dopiero po powrocie zaczęliśmy zastanawiać się, jak żyć dalej. Sama podróż miała trwać pół roku, ale tak się złożyło, że było to 9 miesięcy: najpierw objechaliśmy autostopem Irlandię i Szkocję, co trwało 2 miesiące, wróciliśmy do Polski na kilkanaście dni i znów ruszyliśmy w drogę – przez Ukrainę, Rosję, Chiny, Tybet, Nepal do Indii. Wszystko to trwało rok. P G: W naszym wypadku wyglądało to tak: wyjechaliśmy na jakiś czas do Irlandii do pracy i wszystkie oszczędności odkładaliśmy na podróż. Po upływie pół roku rzuciliśmy swoje prace i ruszyliśmy w podróż. Zaczęliśmy od zwiedzenia niemal całej Irlandii, czego chyba żaden Polak nie robił (śmiech). do danego miejsca z Polski, bo sam przelot do takich miejsc jak Azja jest dość drogi. Chyba, że ktoś ma czas i wybiera formę, jaką wybraliśmy my.
DG: Hmm, w rowerowej rikszy napędzanej siłą mięśni - chłopiec ważący ok. 40kg ciągnął nas i nasze bagaże w ogóle nie pokazując po sobie zmęczenia! W mojej skali był to wielki wyczyn. PG: Tak, to była lokalna atrakcja w Nepalu - kąpaliśmy słonia w dniu Bożego Narodzenia. DG: Dokładnie! Chociaż słoń jest tak wyszkolony, że nie ma obaw o uszkodzenie człowieka podczas kąpieli. On się przechyla na obie strony na tyle, że masz z tego frajdę. Ale sam jest jak maszyna - dokładnie zaplanowana godzina zabawy, a potem wychodzi z wody i idzie do domu. W nagrodę dostaje kilka bananów. PG: Dodam, że kąpaliśmy najszybszego słonia, który kilka dni później wygrał wyścig słoni. Słonie są bardzo mądrymi zwierzętami, mogą być doskonale wyszkolone i widzieliśmy takie, które potrafiły nawet grać w piłkę nożną. Mamy zdjęcia z takiego meczu, który odbywał się podczas Festiwalu Słoni w Chitwan, w którym uczestniczyliśmy. DG: Nie, bo uważam, że białe kobiety wyglądają w sari OKROPNIE. Sztucznie i nienaturalnie. Natomiast lubię chińskie ciuchy, ale nie te sprzedawane na każdym rogu ulicy. Tylko prawdziwe, tradycyjne ubrania, które naprawdę dużo kosztują.
DG: To prawda. Niejednokrotnie robiliśmy zdjęcia małym Hindusom, którzy byli zachwyceni pozowaniem i oglądaniem siebie na podglądzie, jak wygląda dzieciak zamknięty w małym „pudełeczku”. DG: Przed seansem usłyszeliśmy głośny huk, wszyscy wstali ze swoich miejsc. Myśleliśmy, że to napad i trzeba się ewakuować, a okazało się, że to hymn Indii grany przed każdym seansem, który z szacunkiem trzeba wysłuchać do końca. Dopiero później zaczyna się film, w którym przy odrobinie szczęścia możesz się zobaczyć z racji tego, że jeśli jesteś obcokrajowcem, a najwięcej jest ich w Bombaju, to niemal na każdym rogu jesteś nękany, żeby jechać na plan filmowy jako statysta. Nie wiem, ile za to płacą, bo się nie skusiliśmy, pewnie niewielkie pieniądze, ale przygoda jest. DG: Dzięki Indiom Piotrek wrócił do domu (śmiech). DG: Wiesz, są miejsca na świecie, w których po pewnym czasie włącza się taki totalny „tumiwisizm”, bo ci ludzie i ich mentalność, osobowość są nie do przełknięcia dla nas, przyzwyczajonych do życia w społeczeństwie, gdzie od małego uczy się nas, że wszyscy jesteśmy równi, powinniśmy być dla siebie mili, uprzejmi i traktować się na wzajem z pełnym szacunkiem. Tam o szacunku musisz zapomnieć i wyluzować się zupełnie. PG: Ludzie zakochują się w Indiach, w tych kolorach, egzotyce, skrajnościach… Ja jestem zakochany w tym kraju, Dorota podobnie, ale po pewnym czasie przebywania tam zaczyna cię męczyć świadomość, że masz swój dom, wygodę i cywilizację i że pora wracać do tego, co znasz, do czego jesteś przyzwyczajony. Zabierasz ze sobą nowe wrażenia, kilka pomysłów na ciekawe dania, czy choćby zwykłą hinduską herbatę, czyli czaj: czarna herbata, imbir i inne przyprawy, zalewane mlekiem i gotowane kilka minut, na koniec odcedzane i słodzone. Całkiem smaczne. PG: Przyjaźń okazywana bardzo wylewnie pomiędzy mężczyznami, która jest zupełnie naturalna np. w Nepalu – ciągle się obejmują, całują w policzek, spacerują trzymając za ręce. Taka sytuacja nikogo nie dziwi, jest tam zupełnie naturalna. DG: Kobiet raczej nie widać w życiu publicznym, one spędzają czas w swoim kręgu, np. piorąc w rzekach czy gotując. Wracając do zaskakujących rzeczy: mnie zadziwił problem „choroby wysokościowej” i trudności z oddychaniem w Himalajach. Przed wyjazdem pociągiem w góry, dali nam do podpisania oświadczenie, że wsiadamy do niego na własną odpowiedzialność. Z każdym mijanym metrem było gorzej. Po dotarciu do Lhasy, pokonanie 2 pięter w hostelu, które wydaje się prozaiczne, trwało 15 minut. Dwa stopnie – chwila odpoczynku – kolejne dwa stopnie - odpoczynek. Ciężkie chwile! PG: Dotarliśmy do bazy wypadowej pod Mount Everestem - jest tam klasztor, w którym można się zatrzymać. I chociaż droga z klasztoru do bazy jest świetna i wydaje się łatwa, bo idziesz sobie normalną prostą dróżką, po której jeżdżą samochody, to wysokość na jakiej się znajdujesz jest powalająca! Dosłownie kilka kroków i łapiesz bezdech. Czułem się jakbym przez 3 dni chodził po największych górach, a to były zaledwie dwie godziny marszu przystępną trasą. Więc może następnym razem wejdziemy wyżej. DG: Jest wiele takich miejsc, nawet w samej Europie.
|